
Jeśli śledzicie nasze rowerowe poczynania, wiecie, że od jakiegoś czasu nosiliśmy się z zamiarem pokonania dłuższego dystansu. I w końcu się udało! 7 czerwca 2025 roku stanęliśmy na starcie naszej pierwszej w życiu imprezy rowerowej typu brevet. Wybór padł na malowniczą Środę Śląską i królewski dystans 200 kilometrów. Jak było? Czy daliśmy radę? I przede wszystkim – czym w ogóle jest ten tajemniczo brzmiący brevet? Zapraszamy do naszej relacji!
Co to jest brevet i dlaczego to nie jest wyścig?
Zanim zanurzymy się w opowieść o naszych zmaganiach, krótkie wyjaśnienie. Słowo „brevet” pochodzi z języka francuskiego i oznacza dosłownie „patent”, „certyfikat” lub „uprawnienie”. Historia tych wydarzeń sięga aż końca XIX wieku i jest nierozerwalnie związana z Francją, a konkretnie z Audax Club Parisien, który do dziś ustala globalne zasady.
Brevet to rodzaj długodystansowego ultramaratonu rowerowego, ale z jedną zasadniczą różnicą: to nie jest wyścig. W tej imprezie rowerowej nie chodzi o to, kto będzie pierwszy na mecie, ale o pokonanie wyznaczonej trasy w określonym limicie czasu, będąc w dużej mierze samowystarczalnym. To walka z własnymi słabościami, dystansem i czasem, a nie z innymi uczestnikami. Dla wielu, w tym dla nas, jest to idealna forma sprawdzenia swoich możliwości bez presji rywalizacji.
Start w Środzie Śląskiej: Komandor i nerwowe odliczanie
Do Środy Śląskiej dotarliśmy wczesnym rankiem w sobotę, 7 czerwca. Dojazd był bezproblemowy, a atmosfera na miejscu startu od razu nas urzekła. Organizacja była naprawdę sprawna. Przywitał nas organizator Pan Waldemar, który mianowany „Komandorem” całego zamieszania – wprowadzał luźną i przyjazną atmosferę.

Start odbywał się w trzech grupach, co trzy minuty. To świetne rozwiązanie, które pozwoliło uniknąć tłoku na pierwszych kilometrach trasy. Lekki stresik był, w końcu 200 km to nie przelewki, ale podekscytowanie dominowało. Nasz pierwszy brevet oficjalnie się rozpoczął!
Trasa i pogoda: Dolnośląskie krajobrazy i walka z wiatrem
Trasa poprowadzona była po okolicach Środy Śląskiej – malownicze, lekko pagórkowate tereny, mnóstwo zieleni, pola i urokliwe wioski. Pogoda tego dnia była… typowo czerwcowa. Poranek przywitał nas sporym chłodem, który zmuszał do jazdy w cieplejszych warstwach. W ciągu dnia wyszło piękne słońce, ale niestety towarzyszył nam też momentami dość silny wiatr. Każdy, kto jeździ na rowerze, wie, że wiatr potrafi być największym wrogiem kolarza. Czy padało? Jeszcze jak!
Mimo to, kilometry mijały zaskakująco szybko. Ta impreza rowerowa pozwoliła nam na nowo odkryć radość z jazdy. Co więcej, udało nam się ustanowić kilka osobistych rekordów życiowych – najlepsze czasy na 30, 50, 100 i wreszcie 200 kilometrów! To niesamowite uczucie, widzieć, jak pękają kolejne bariery.

Punkty kontrolne, czyli to, co kolarze lubią najbardziej: jedzenie!
Każdy brevet ma wyznaczone punkty kontrolne, gdzie trzeba podbić kartę lub po prostu się zameldować. Często są to też miejsca, gdzie można uzupełnić zapasy. I tutaj organizatorzy stanęli na wysokości zadania!
Pierwszy pitstop zorganizowano w lokalnej jednostce OSP (Ochotniczej Straży Pożarnej). Czekały tam na nas podstawowe, ale jakże potrzebne rzeczy: banany, słodkie ciastka, drożdżówki, kawa, herbata i woda do uzupełnienia bidonów. Szybki zastrzyk węglowodanów i ruszyliśmy dalej.
Prawdziwa uczta czekała jednak na drugim punkcie kontrolnym, zlokalizowanym w… klubie seniora! Przywitano nas tam domowymi, wybitnymi pierogami (najlepsze paliwo dla kolarza!) i pysznym ciastem. Ta lokalna gościnność to coś, co wyróżnia brevet spośród innych, bardziej komercyjnych imprez rowerowych.

Ludzie na trasie: Szybcy szosowcy i Australijczyk z aparatem
Atmosfera wśród uczestników była fantastyczna. Pełna życzliwości i wzajemnego wsparcia. Co prawda, około 90% startujących jechało na rowerach szosowych i widać było, że mimo iż brevet nie jest wyścigiem, jadą „na czas”. Większość z nich ukończyła trasę znacznie, znacznie wcześniej niż my. Ale to w niczym nie przeszkadzało! Każdy realizował swoje cele.
Ciekawostka: poznaliśmy na trasie Australijczyka, który specjalnie przyleciał do Polski na rowerowe wojaże. Facet był niesamowity – zatrzymywał się dosłownie co chwilę, żeby zrobić zdjęcie wszystkiemu: od przydrożnych kapliczek, przez znaki drogowe, maki na łące, po pasące się krowy. Jego entuzjazm był zaraźliwy!
Meta: Zmęczenie, duma i… średni makaron
Dotarcie na metę po przejechaniu 200 kilometrów to uczucie nie do opisania. Ogromne zmęczenie mieszało się z dziką satysfakcją i dumą. Daliśmy radę! Nasz pierwszy brevet został ukończony w regulaminowym czasie i dotarliśmy znacznie przed zakładaną wcześniej godziną finiszowania.
Na mecie czekał na nas ciepły posiłek. Był to makaron z sosem, który – bądźmy szczerzy – był co najwyżej średni. Ale po takim wysiłku smakował jak najlepsze danie świata! Otrzymaliśmy też pamiątkowe medale i pakiet gadżetów. Miły akcent na zakończenie tej imprezy rowerowej.

Czy warto wziąć udział w brevecie? Nasza rekomendacja!
Zdecydowanie TAK! Jeśli kochasz jazdę na rowerze i chcesz się sprawdzić na dłuższym dystansie, ale odstrasza Cię atmosfera wyścigów, brevet jest dla Ciebie.
Limit czasu na ukończenie 200 km wynosił aż 13,5 godziny. To naprawdę wystarczający czas dla każdego, kto regularnie jeździ na rowerze i chce po raz pierwszy zmierzyć się z takim dystansem. Nie musisz być super szybki, ważne, żebyś jechał równo i mądrze rozkładał siły.
Organizacja w Środzie Śląskiej była na bardzo dobrym poziomie, a cena wpisowego – w porównaniu do wielu komercyjnych ultra maratonów – była naprawdę atrakcyjna. To świetnie zorganizowana impreza rowerowa z przyjazną, niemal rodzinną atmosferą.
Wróciliśmy zmęczeni, ale zadowoleni i nie wykluczamy kolejnych startów. To był fantastyczny dzień!
A Wy? Mieliście już okazję startować w brevecie? Jakie są Wasze wrażenia z tego typu imprez rowerowych? Podzielcie się swoimi historiami w komentarzach! Do zobaczenia na trasie!
